Testuje planszówki.
Na wstęp
Ostatnio w wielu miastach powstają coraz fajniejsze puby. Coraz mniej przypominają one mordownie, a coraz bardziej miejsca do tematycznej zabawy. Są lokale dla miłośników sportu, są dla fanów karaoke, ale także znajdzie się kilka, w których odnajdą się miłośnicy gier planszowych. Właśnie takim miejscem jest PoLufka w Gdańsku. Miły wystrój, brak nachalnej muzyki, dobry wybór piwa (głównie Ukraińskiego i Czeskiego. Nawet z kija nie uświadczymy tu polskich piw. Ciekawa i miła odmiana), ale przede wszystkim w PoLufce czeka na nas spory wybór gier planszowych. Gry możemy pożyczać z baru za darmo. Dlatego właśnie PoLufkę warto odwiedzić ze znajomymi, sięgnąć tam po jakieś pudło i rozpocząć rozgrywkę. Jeżeli znacie i polecacie podobne miejsca – dajcie znać. Pomoże to innym ludziom chcącym pograć sobie w planszówki (nie tylko w Gdańsku). Ja w każdym razie PoLufkę polecam!
Tytuł: Time’e Up!
Gatunek: gra imprezowa
W skrócie: Zgadujemy imiona, patrzymy na klepsydrę i pijemy piwko.
Cena: 50 -60 zł.
Ilość graczy: 4-12 osón
„Time’s Up!” to gra imprezowa. Ma za zadanie zabawić wszystkich obecnych, dać im powód do rywalizacji, pozwolić na miłe spędzenie czasu i pomóc w integracji. I te cele spełnia idealnie. Sięgnęliśmy po pudełko jedynie z mglistymi domysłami na temat zawartości. Instrukcje przyswoiliśmy w jakieś 5 minut. Wszystko było jasne i proste. A zrozumiałe zasady to ważny element imprezówek. Mieszane towarzystwo, do tego przy piwie, często nie chce i nie ma czasu na wgłębianie się w skomplikowane instrukcje. Ma być prosto i przejrzyście. I tak jest w „Time’s Up!”.
Pudło zawiera 250 kart i małą klepsydrę, która odmierza nieubłaganie po 30 sekund. Na kartach mamy zawsze nazwiska i imiona dwóch postaci, np. Elvis Presley i Jezus Chrystus. Gracze dzielą się na kilka drużyn (minimum dwie po dwie osoby). My akurat graliśmy w 10 osób (2 drużyny po 2 osoby i 2 drużyny po 3 ). Na początku zabawa to takie językowe kalambury. Jedna osoba z drużyny wciela się w „animatora”. Jego zadaniem jest opisywanie postaci z kolejnych kart, w taki sposób aby członkowie jego drużyny jak najszybciej zgadli o kogo chodzi. W tym czasie przeciwna drużyna odmierza 30 sekund klepsydrą.
Presja czasu działa, więc wygadujemy bzdury w stylu:
– Miała puszkę – podpowiada animator.
– Coca-cola! – krzyczy członek drużyny z entuzjazmem,
– No nie, przecież ma być imię… – mówi zawiedziony animator.
– aaa to Pepsi – po salwie śmiechu śmiałek próbuje ponownie. – Pandora? – w końcu trafia w sedno.
Podobnych żartów i lapsusów jest więcej bo każda drużyna stara się w swoich 30 sekundach odgadnąć jak najwięcej kart. Przeszkodą jest to, że nie można raz wyciągniętej karty wymienić na inną, tylko trzeba próbować do skutku (albo upływu czasu). Nie można też mówić pojedynczych liter (np. zaczyna się na B) oraz używać imienia i nazwiska tej postaci w żadnej formie (ani w innym języku). Tak też budujemy sieć, całkiem zabawnych skojarzeń wspomaganą kolejnymi piwami.
I tak bawimy się, aż odkryjemy wszystkie 250 kart i dowiemy się kilku ciekawych rzeczy o naszych znajomych. Takich jak fakt, że nasz kolega nie potrafi przypomnieć sobie w stresie kto grał Indianę Jonesa (serio!), a zaskakująco dobrze zna nazwiska aktorek z polskich seriali… To naprawdę było niepokojące.
To ten moment kiedy gra nabiera rumieńców. Po tym jak po raz pierwszy przelecimy przez 250 kart czas zabawę odpowiednio doprawić. Liczymy punkty z pierwszej rundy (każda karta zgadnięta przez daną drużynę to jeden punkt). Potem mieszamy karty razem i zaczynamy od początku. Jest tylko jeden problem. Tym razem animator może powiedzieć tylko jeden wyraz, a jego drużyna ma tylko jedną próbę odgadnięcia (liczy się pierwszy strzał). Na pocieszenie animator ma teraz możliwość odrzucania karty, która mu nie pasuje. Wredna klepsydra znowu odmierza 30 sekund.
Teraz dopiero powstają prawdziwe perełki:
Wódka – mówi animator. Jan III Sobieski – trafia członek drużyny.
Cycki – Lara Croft. – Błąd – Chodziło o Pamelę Anderson.
Ludożerca – Hannibal Lecter
Cycki – Monica Belluci – Błąd. Tym razem to Doda.
(a morał z tego taki, że nigdy nie wiesz kto jest właścicielem cycków)
Robi się śmieszniej. Robi się szybciej. I po chwili już kończą się karty.
Znowu liczymy punkty i mieszamy karty. Jesteśmy już elegancko podpici. Patrzymy do zasad. W rundzie trzeciej narrator nie może nic mówić, ani nucić. Można tylko pokazywać. Normalnie byłoby to nierealne, ale przecież po dwóch rundach wiemy już czego się spodziewać w kartach. Pokazanie Godzilli (niszczenie Tokio podeszwami butów), Curta Cobaina (pogo bez muzyki) , Boba Marleya (gitara i wyimaginowany skręt), E.T (palec wskazujący w niebo), czy Zinedine Zidana (bezbłędny cios z główki) nie jest dla nas żadnym wyzwaniem. I tylko Lara Croft, Doda, Pamela Anderson i Monica Belluci jak zwykle są nie do poznania (patrz morał z rundy II).
Efekt jest taki że każdy po kolei robi z siebie idiotę przed innymi. Na całe szczęście jak wszyscy robią z siebie idiotów to tak naprawdę nikt z siebie idioty nie robi. Bo wszyscy się dobrze bawią. Jeszcze lepiej bawią się ludzie obserwujący nas z innych stolików, ale nimi nie warto się przejmować gdy toczymy tak istotny bój o pierwsze miejsce.
Na końcu punktacja dosyć zbliżona (każdy ma szansę). Ubaw po pachy. Ponad 2 godziny poszatkowane klepsydrą na 30-sekundowe bloczki zleciały jak z bicza strzelił (dosłownie. Kilka razy strzelaliśmy z bicza pokazując Indianę Jonesa lub CatWoman).
„Time’s Up” to świetna propozycja imprezowa. Bawiliśmy się super. Nie było żadnego malkontenta co kręciłby nosem. Ludzie mogli dołączać do zabawy w każdym momencie (ci przeklęci spóźnialscy) i w mig byli już w grze. Niezłe jest tempo zabawy, które nie wymusza ciągłego zaangażowania całej grupy. Starczy, że jedna drużyna zgaduje i ktoś ich pilnuje. Kto chce to się przygląda, słucha i śmieje. Kto nie chce, ten gada o swoich sprawach nim przyjdzie jego kolei.
Niestety „Time’s Up” ma jedną, wielką wadę – jest to zabawa na jeden raz (a przynajmniej raz na bardzo długi czas). Po pierwszej rozgrywce znamy już wszystkie 500 postaci z kart. Wiemy jak, którą postać opisać i pokazać tak żeby ludzie szybko zgadli (w końcu przelecieliśmy talię trzy razy w trzy rundy). Zamiast wysilać umysł w poszukiwaniu skojarzeń, w kolejnych grach chcąc nie chcąc będziemy odtwarzać dobrze znane już zagrywki. To w połączeniu ze stosunkowo wysoką ceną jak za 250 kartoników, klepsydrę i woreczek sprawia, że raczej nie planuje zakupu własnego pudła „Time’s Up”.
Jeżeli gry nie znacie to radzę spróbować z nią się zmierzyć właśnie w jakimś pubie, albo kupić ją kolektywnie (np. w 10 osób). Wtedy będziecie się świetnie razem bawić a problem z powtarzalnością nie będzie już aż tak istotny.