Pamiętacie zasady pijackiej gry z serią „Zmierzch”? „Intruz”, na podstawie powieści tej samej autorski, nie jest aż tak zły, by zabijać szare komórki. Co nie znaczy, że jest dobry. Smakuje jak spalony kotlet schabowy.
Tytuł oryginalny: „The Host” (tytuł polski: „Inwazja porywaczy serc”)
Gatunek: Meyerowski
Reżyserował: pan, któremu jakimś cudem udała się „Gattaca”
Za występy pensję pobrali: William „co ja tu robię” Hurt, Bridget von Hammersmark, „Hanna”
W skrócie: kosmici kradną ludzkie ciała… i serca
Stephenie Meyer, autorka „Zmierzchu” i książkowego oryginału „Intruza”, naczytała i naoglądała się „Inwazji porywaczy ciał”. Spodobało się jej, więc zrobiła to samo, ale już po inwazji. I dla nastolatków.
Kosmiczne mendy wyglądające jak świecąca galaretka z nibynóżkami, przyleciały na Ziemię i opanowały ciała jej mieszkańców. Ocalały tylko małe grupki rebeliantów. Główna bohaterka, Melanie Stryder, zostaje zaimplantowana (niestety nie analnie, tylko przez kark) i uwięziona we własnym ciele przez kosmitkę Wandę (od Wanderer). Dziewczę jest silne psychicznie, więc nie poddaje się swojemu pasożytowi, a wręcz przeciwnie. Przekonuje go do swoich racji i robi z kosmicznej galarety swoja najlepszą kumpelę.
Diane Kruger – najjaśniejsza gwiazda tego filmu i chyba jedyny powód by go obejrzeć. Jestem zdumiony jak znakomicie Kruger poradziła sobie w tak miałkim filmie. Brawo.
Rozterki sercowe głównych bohaterek. Jedną zakochaną babę wytrzymam, ale dwie w tym samym ciele, to już lekkie przegięcie.
Diane Kruger budząca się w swoim ciele. Świetnie to zagrała!
A także scena, w której główna bohaterka skacze z piętra głową prosto w beton. Szkoda, że ją podnieśli :(
Seria „Zmierzch” to filmy idealne do wódki. Są beznadziejne głupie i z części na część coraz gorsze, ale zrobione na takim poziomie, że nie dobijają amatorszczyzną. To idealny przykład filmu tak złego, że aż dobrego.
„The Host” niestety nie wpisuje się w tę definicję. Jest filmem lepszym niż dobijająco maślany „Zmierzch”, ale nadal słabym. Głównie przez nudę, jaka wylewa się z ekranu. Ostatnio narzekałem, że drogie blockbustery są zbyt efekciarskie. „The Host” przegina w drugą stronę. Film kosztował 40 mln. dolarów, w większości rozgrywa się na pustyni, aktorów zbyt wielu tu nie ma, a mimo to pieniądze poszły chyba głównie na świecące soczewki kontaktowe dla kosmitów. Ponad dwie godziny na tę prostą i od dawna już znaną opowieść, to stanowczo za dużo. Zbyt wiele tutaj rozterek sercowych, a za mało kosmicznej intrygi. Wszelkie przejawy wzrostu formy są skutecznie zabijane przez beznadziejnie tandetny styl pani Meyer, która mentalnie jest chyba nadal nastolatką, a pisarsko analfabetką.
Film ma mniej wkurzającą główną bohaterkę niż „Zmierzch” i jest od niego lepszy. Ale to tak jakby powiedzieć, że spalony kotlet schabowy jest lepszy od spalonego kotleta mielonego. Jedno i drugie można zjeść, ale tylko jeśli w lodówce nie ma niczego innego.