Na Marsie jest życie! Przynajmniej w postaci Marka Watneya i kopy ziemniaków.
Mark i jego kilogram kartofli utknęli na Marsie. Do Ziemi droga daleka. Co gorsza nie bardzo jest jak zadzwonić po taxi, bo komórka wysiadła… Trochę lipa. Mark się nie poddaje i próbuje na niegościnnej planecie przeżyć. Je kartofle, zszywa sobie rany i naprawia swoją bazę gdy tą szlag trafia. Do tego nagrywa vlogi, potwierdzając tezę, że jak jesteś sam to albo oszalejesz, albo oszalejesz i zostaniesz youtuberem. Nawet jak nikt ciebie nie ogląda.
A kiedy on tam na Marsie bawi się w ogrodnika skrzyżowanego z PewDiePie to z Ziemi chcą po niego wysłać taksę. Ale nie wiedzą jak, bo to jednak trochę daleko i pewno wysoka taryfa wskoczy. I taksiarz ich grubo skasuje, a Uberem to jakoś tak nie wypada. Więc oni tam gadają, naradzają się, stresują, a Mark na Marsie naprawia rzeczy i przeżywa dzień za dniem. A w nocy też przeżywa, bo śpi. A kartofle mu rosną bo kupy dodał do marsjańskiej gleby.
I już od razu mamy całą masę pytań, które nie pozwolą nam oderwać się od ekranu; Czy uda mu się wrócić? Na jak długo starczy mu keczup? Jak długo trzeba trenować żeby mieć takie ciało jak Mark? Czy botanika to prawdziwa nauka? Gdzie są kosmici i czemu nie strzelają do niego z laserków?
Końcówka filmu wydawała się nieco pośpieszona. Przez to nie zawsze dobrze czuć upływ czasu, który zaznacza głównie broda Marka. Trochę to zmniejsza stawkę. Ostatnia podróż Marka też jest bardzo pośpieszona względem książki i znowu wydaje się, że może to odbierać trochę heroizmu głównemu bohaterowi. Z drugiej strony film trwa 141 minut i raczej wydłużanie go jeszcze bardziej by nie pomogło.
Potrójny montaż pod nieśmiertelną piosenkę „Starman” Davida Bowie. Niby drobna scena, ale bez wątpienia – absolutna perełka!
No to posłuchajmy sobie Starmana:
Trudno „Marsjanina” nie pokochać, bo jest tu wszystko co buduje dobre kino. Ciekawy scenariusz, efektowne sceny, dobre aktorstwo, śliczne zdjęcia i emocje. To trochę taka tegoroczna „Grawitacja”, której jednak skutecznie udało uciec się z pułapki filmu jednego bohatera.
To była słuszna decyzja żeby bardziej sprawiedliwie niż w książce podzielić przestrzeń między samotnego Watneya uwięzionego na Marsie, sztab NASA starający się go uwolnić, no i oczywiście załogę statku Ares. Z jednej strony film stracił trochę ducha Robinsona, którym aż opływała książka, z drugiej zyskał tempo akcji.
Tak naprawdę żałowałem tylko ścięcia ostatniej podróży Marka, która w filmie przebiega bezproblemowo. Ot Mark jedzie na wycieczkę kamperem, a nie jest Odyseuszem zmagającym się z przeciwnościami losu. Rozumiem jednak tę decyzję i ciężko mi ją uznać za wadę. Coś jednak musiało wylecieć z obfitego materiału źródłowego, a jednak Mark już wcześniej mógł udowodnić, że jest zaradny i potrafi walczyć o życie.
Matt Damon sprawdza się w filmie fantastycznie i utrzymuje dużą część opowieści na swoich (muskularnych) barkach. Kiedy trzeba jest zabawny i zadziorny, a kiedy indziej zdenerwowany. Widzimy, że mu ciężko, lubimy go, bo wierzymy, że jest normalnym człowiekiem.
Reszta obsady też daje radę. A Sean Bean nawet przeżywa do samiusieńkiego końca. Jestem zaskoczony jak skutecznie udało się tutaj wykreować tak wiele postaci, które są kimś więcej niż tylko słupami dialogowymi. Mamy tu cały garnitur ciekawych bohaterów od załogi Aresa po naziemną obsługę NASA. Nawet jak jakaś postać pojawia się w połowie filmu jest czas na to, żeby chociaż trochę ją poznać.
Postaci poznajemy dzięki temu co robią, co mówią, a nie tylko dlatego, że ktoś je przestawia. I to też charakteryzuje cały film. Dbałość o szczegół. Tu nie ma zmarnowanych kadrów. Każdy ma nam coś przekazać. Dzięki temu Marsjanin wydaje się równie wiarygodny i może nawet bardziej porywający niż oparty na faktach „Apollo 13”.
Ridley Scott udowodnił, że nadal jest w doskonałej formie, a ja jestem w stanie wybaczyć mu teraz nawet i „Prometeusza”. Co tu dużo pisać – „Marsjanina” po prostu trzeba obejrzeć. I trzeba się cieszyć, że filmy sci-fi przeżywają swój renesans. To na pewno jeden z najlepszych blockbusterów tego roku i po prostu nie wypada go ominąć.
Ps.
Po Strażnikach Galaktyki i Marsjaninie nabieram przekonania, że podróż w kosmos bez disco jest równie niemożliwa co przeżycie na Marsie bez skafandra.