JOHN CARTER – KUZYN TARZANA Z ODLEGŁEGO MARSA

Marzec 17th, 20120 Comments »

Na czym lata John Carter skoro na Marsie nie ma drzew i lian?

Na Johna Cartera wybrałem się do kina niemal w ciemno. I może głupio się przyznać, ale absolutnie nie znałem książek na podstawie których ten film powstał. Wszystko z powodu, że Marsjański cykl Edgara Rice Burroughsa (tak, tak to ten sam pan, który stworzył Tarzana) w Polsce praktycznie jest nieznany. Wyprowadźcie mnie z błędu jeśli się mylę, ale książki o Johnie Carterze chyba nawet nie doczekały się tłumaczenia na nasz język więc znane były jedynie największym fanom science fiction sięgającym po angielskie oryginały. Cały cykl rozpoczęła wydana w 1912 r. Księżniczka z Marsa. Film jest właśnie adaptacją tej powieści. I jeżeli tylko sprzeda się wystarczająco dobrze to możemy spodziewać się kolejnych części, bo Rice Burroughs napisał ponad 10 „marsjańskich” książek.

Szkoda, że Carter dotarł do Polski dopiero za pośrednictwem filmu Disneya. Proza Burroughsa w niebywały sposób wpłynęła na całą popkulturę. Można nawet zaryzykować takie twierdzenia, że gdyby nie Carter to nie poznalibyśmy Supermana, ani… Gwiezdnych Wojen. I teraz gdy oglądamy film, o Johnie Carterze może on pod wieloma względami wydawać się wtórny. Nie zapominajmy jednak, że przez ostatnie 60 lat cała popkultura garściami czerpała z prozy Burroughsa.

Film opowiada historię tytułowego  Johna Cartera – niepokornego żołnierza południa, który po zakończeniu amerykańskiej wojny secesyjnej nie bardzo wie co ze sobą zrobić. Chłop dezerteruje, pije i szuka jakiegoś mitycznego złota. Ten film zaczyna się jako western i już za sam ten fakt ma u mnie plusa. Potem w skutek zbiegu okoliczności Carter zostaje niespodziewanie przeniesiony na Marsa. Wspomniałem wcześniej o Supermanie, tutaj mamy analogiczną sytuację. Carter z powodu mniejszej grawitacji potrafi skakać bardzo wysoko (niemal latać) i jest super silny. I te nowe umiejętności mu się przydają bo ładuje się w sam środek konfliktu między dwoma miastami. Do tego trafia na dziwną rasę czwororękich, zielonych olbrzymów żyjących na zasadach ze Sparty i ponad wszystko ceniących sobie siłę.

Dalej jest klasycznie. Carter walczyć nie chce, ale wszystko zmienia księżniczka jednego z miast, w której to nasz dzielny wojak się zakochuje. Historia jest prosta, naiwna i pełna mniejszych oraz większych luk, ale przy tym po prostu urocza. To nie science fiction, a baśń pokroju Gwiezdnych Wojen, w których dziwna technologia miesza się z pojedynkami na miecze. To też świetne kino przygodowe zrealizowane na najwyższym poziomie.

Disney od dłuższego czasu poszukuje serii, która zastąpiłaby świetnych Piratów z Karaibów (oczywiście chodzi mi o trzy części reżyserowane przez Verbińskiego). Takie nadzieje wiązane były z Księciem Persji, który jednak zawiódł zarówno widzów, jak też samo studio. John Carter jest dużo lepszy od baśni o piaskach czasu, ale jednak nie dochodzi do poziomu Piratów z Karaibów. Nie mam żadnych zastrzeżeń do pracy reżysera filmu – Andrew Stantona. Jest to człowiek z Pixara, który wcześniej stworzył takie kultowe animacje jak „Gdzie jest Nemo” i „Wall-e”. I tym razem udaje mu się oczarować widza. Film pełen jest naiwności i prostej radości charakterystycznej dla bajek Pixara. Jest też równie lekki i doskonały niemal pod każdym aspektem technicznym (zwłaszcza świetna praca kamery, genialne efekty specjalne). Stanton umiejętnie korzysta z retrospekcji i opowiada wciągającą historię bez zbędnych dłużyzn, i z odpowiednim (co ważne – nie przesadzonym) ładunkiem akcji.

Niestety ktoś spaprał robotę na etapie castingu. Aktorzy to tak naprawdę chyba największa słabość Johna Cartera. Zarówno wcielający się w tytułową rolę Taylor Kitsch, jak też i Lynn Collins (czyli piękna księżniczka z Marsa) nie mają do zaoferowania nic poza ślicznymi buziami i zgrabnymi ciałami, które dosyć chętnie tutaj eksponują. Jasne grają poprawnie, ale nie uświadczymy tutaj żadnej kreacji na miarę Harisona Forda w Indiana Jones, czy Deppa i Rusha z Piratów z Karaibów. Szkoda zwłaszcza o tyle, że w kinie przygodowym główny bohater po prostu musi być wyjątkowy i zapadający w pamięć. Niestety w Johnie Carterze, pomimo tytułu jest on nam w dużej mierze obojętny. Również w drugim planie nie znajdziemy żadnych perełek. Ciekawsi są jedynie wspomniani wcześniej czteroręcy olbrzymi, ale nie oczarują oni widza w ten sam sposób co niebieskoskórzy Indianie z Avatara.

Drugim najsłabszym elementem filmu jest 3D. Oczywiście jak to teraz modne, do dystrybucji chyba w ogóle nie trafiły dwuwymiarowe kopie. Dlatego znowu w kinie musiałem męczyć się siedząc w uwalonych okularach (ponowne pozdrowienia dla multikina Gdańsk!). Poza tym nie wiem czy to moja wina, czy samego efektu, ale już po kilku minutach zaczęły łzawić mi oczy. Dodatkowo sceny rozgrywające się w nocy są tak ciemne, że niemal nic tutaj nie widać. To strasznie męczące. Po prostu czekam z zapartym tchem aż ta „nowatorska” technologia w końcu zgnije, zdechnie i przepadnie w otchłaniach piekielnych gdzie jest jej miejsce.

John Carter to kawał solidnego filmu przygodowego. Może jeszcze nie jest to poziom wspomnianych wcześniej Piratów z Karaibów, ale na żadnym innym, podobnym filmie nie bawiłem się tak dobrze, od czasu gdy Verbiński zakończył swoją trylogię. Mam nadzieję, że Disney zdecyduje się na kontynuację projektu, a nie spuści go w toalecie jak to stało się przy okazji wspomnianych wcześniej Piasków Czasu. John Carter ma potencjał i chciałbym zobaczyć jak rozwija się on w kolejnych częściach.

A póki co spadam szukać swojej drogi na Marsa, albo chociaż książek Burroughsa na aukcjach!

 

 

« MASA KULTURY PODCAST 2 – SERIALE I AVENGERS
NAZIŚCI Z KOSMOSU – PIERWSZE 4 MINUTY IRON SKY »

Categorized Under

film Polecam

Post tags

About Michał Kowal

Ojciec założyciel. Fan popkultury, były dziennikarz. Nagrywa i montuje podcast. Uwielbia grać, czytać i oglądać filmy. Zakochany po uszy w spaghetti westernach Sergio Leone, Indianie Jones i Powrocie do Przyszłości.KONTAKT masakultury@gmail.com

» has written 217 posts