Gdzie diabeł nie może, tam Tomka pośle!
Tytuł oryginalny: Jack Reacher (tytuł polski: „Życie zaczyna się po 50-tce”)
Gatunek: książkowy
Reżyserował: pan który być może zrobi Mission Impossible 5 (chyba wpadł w oko Tomkowi)
Za występy pensje pobrali: Tomek Rakieta, syn Johna McClane’a, Andromeda, doktorek z Cabin in the Woods, kumpel Ojca Chrzestnego
W skrócie: Tomek Rakieta rozwiązuje zagadkę, bije, strzela i odmawia sobie seksu
Jak na bohatera amerykańskich książek przystało Jack Reacher jest czarujący, błyskotliwy, odważny, rycerski i ma twarz Toma Cruise’a. Żyje poza siecią, pojawia znikąd i nie potrzebuje długopisu do notowania czegokolwiek. Aha! I pamięta numer seryjny karabinu nawet jeśli trzymał go w rękach tylko przez pół minuty. Tomcio… to znaczy Jacek szuka snajpera, który zabił pięć niewinnych osób. Próbuje też odpowiedzieć na pytanie czy to jakaś grubsza sprawa. Widz od początku wie, że tak, ale mu nie podpowiada. Cicho sza! Jack da sobie sam radę. Przy okazji Reacher ma szansę bzyknąć Rosamund Pike i Alexię Fast, ale odmawia sobie seksu. Czemu? Bo jest AŻ TAK zajebisty!
Tomek Rakieta trzaskający kogo trzeba z perfekcją godną scjentologa, a z drugiej strony wszyscy inni, którzy tak żałośnie starali się mu dorównać (pewnie to chrześcijanie, dlatego nastawiali drugi policzek). Również książkowy klimat, o czym jeszcze za chwilę.
Rozwiązanie zagadki, które zostało podane bohaterom na tacy przez złych panów z karabinami. Czemu? Nie mam pojęcia.
Całe pierwsze 10 minut z zaledwie kilkoma zdaniami, za to z mocnym początkiem, ciekawym rozwinięciem i zaskakującym zakończeniem. Rewelacyjna czołówka!
Nawet gdybym nie wiedział, że to thriller na podstawie jednej z wielu książek Lee Childa (prawdziwe imię: Jim Grant), to i tak bym się domyślił. Czuć tutaj ten rewelacyjny klimat, który mają tylko amerykańskie ekranizacje, amerykańskich powieści. Postaci są wyraźne, kilku, ale niezbyt wielowymiarowe i napisane w taki sposób, że jeśli kogoś masz nienawidzić, to nienawidzisz od pierwszej sekundy, a jeśli kochać, to do śmierci.
Tom Cruise też daje radę. Zawsze go lubiłem i cieszę się, że nie spada mu forma. Jest taki jak zawsze, ale to oznacza, że jest niezły.
Podoba mi się też, że nie jest to durny film akcji w stylu „Knight and Day”, ale coś z ciekawszym tempem i opowieścią. Tu znów wracamy do kwestii książkowego dziedzictwa. Jeśli kojarzycie ekranizacje Grishama czy Forsytha, to doskonale zrozumiecie o jakim tempie i sposobie budowania fabuły mówimy. Jest tu sporo błyskotliwych dialogów, za którymi po prostu musiał stać pisarz. Jest też wciągająca historia podana w postaci lekkiego thrillera. Zakończenie trochę rozczarowuje, bo po długim i wyczerpującym śledztwie bohater dostaje od przeciwników bilet do końcówki na złotej tacy. Ale droga prowadząca do tego miejsca jest satysfakcjonująca. Nie wierzcie tylko trailerom. Ten film wcale nie jest taki szybki. Na szczęście.
Brawa dla Christophera McQuarrie, który napisał w życiu trochę scenariuszy, ale reżyserował dopiero drugi raz. Spisał się.