Arnold Schwarzenegger ma 66 lat. I na tyle wygląda.
Tytuł oryginalny: „The Last Stand” (tytuł polski: „Pamiętniki z życia emeryta”)
Gatunek: Schwarzeneggerowy
Reżyserował: jakiś kitajec
Za występy pensje pobrali: Terminator, Las Whitaker, debil z Jackassa, bogini wojny i dwie inne brunetki, Luis Guzmán – mistrz ról drugoplanowych
W skrócie: zły bandzior ucieka, Arnold strzela
„Pamiętniki z życia emeryta” to historia zmęczonego życiem szeryfa, który pewnego wrednego poranka, zamiast otwierać kolejną puszkę piwa, musi odkorkować rewolwer i zabić kilku bandziorów, którzy chcą przejechać przez jego małe miasto. Jeśli dodam do tego fakt, że owym szeryfem jest nie kto inny jak sam Arnold Schwarzenegger, to naprawdę wiecie o tym filmie już wszystko.
Staroszkolne podejście do budowy opowieści i bohaterów. Strzelaniny, w których wreszcie coś widać.
Cyfrowa krew. Brak golizny (zmarnowana kategoria R :). Tytuł polskiego dystrybutora – „Likwidator”? Litości!
Arnold przyznający przed całym światem, że jest stary i rakieta pięknie sunąca w stronę radiowozu.
Biorąc pod uwagę wszystkie trzy powyższe wyjaśnienia nie boję się powiedzieć, że mi się ten film podobał. Jeśli na plakacie jest Arnold Schwarzenegger z gigantycznym karabinem, a w obsadzie znalazł się jeszcze Johnny Knoxville, to wiadomo czego się spodziewać.
Historia jest prosta jak włosy Arnolda, nic nas tu nie zaskoczy, ale o dziwo ogląda się to naprawdę fajnie. Szczególnie sceny strzelane. Nie wierzę, że musiałem czekać do kolejnego filmu z Arnoldem, by wreszcie zobaczyć sceny akcji, w których cokolwiek widać. (zauważam tendencję, że to przywara filmów tańszych. To samo było w Czerwonym świcie). Jee-woon Kim nie boi się pokazywać lecącej rakiety w szerokim i spokojnym kadrze (na ile to możliwe, gdy mowa o rakiecie ;) i umie nakręcić strzał w taki sposób, że widać zarówno osobę z bronią jak i ostrzeliwaną (a nie jak to się dzisiaj zazwyczaj robi – najpierw mamy ujęcie na pana z bronią, a potem na przyszłego trupa). Reżyser swoje za uszami oczywiście ma, bo obłoczki cyfrowej krwi są tak tandetne, że to aż boli. Ale poza tym jest stara szkoła. Małe miasteczko, wielcy bossowie mafii, sprzedajni agenci i szykowanie się do akcji jak w „Kevin sam w domu”… Tylko z dynamitem.
Jest to film, będący połączeniem „Commando” z „Eraser”, tylko bardziej na luzie. Jeśli macie ochotę zobaczyć jak Arnold wylatuje z drugiego piętra i amortyzuje sobie upadek ciałem przeciwnika albo jak uprzejmie dziękuje starszej pani, po tym jak uratowała mu tyłek rozwalając wrednego najemnika, to naprawdę polecam. Przy odpowiedniej dawce dystansu i luzu można się bawić nieźle.