Co zdarzyło się w Poznaniu, zostaje w Poznaniu? Nie!
Szymon wprowadził Was już w Pyrkonowy nastrój. Ale co on tam może wiedzieć. To Poznaniak. I do tego ciągle gada „tej”, jakby miało to jakiś sens. Posłuchajcie jak to naprawdę było. A, że mało o samym festiwalu napiszę to nic. Ważne, że jadłem naleśniki i pierogi z pieca. Tej!
Moja przygoda zaczęła się w piątek, w pociągu relacji Gdańsk – Poznań. Nic to, że pociąg objęty był całkowitą rezerwacją miejsc, bo przez internet kupiłem bilet bez miejscówki i do dziś nie wiem jak to uczyniłem. Zniszczyłem system, taki ze mnie haker. Na całe szczęście bez problemu znalazłem miejsce w klasycznym przedziale integracyjnym. Obok siedziała młodzież zmierzająca do Warszawy, co mnie trochę zaniepokoiło. Bo jak to, z Gdańska do Warszawy przez Poznań? Chociaż moja wiara w absurdy PKP jest dosyć duża, także uwierzyłem, że i to może się zdarzyć. I to był błąd. Konduktor grzecznie skasował bilet. I tak sobie jechałem spoglądając to do książki, to do mojego napiętego harmonogramu na Pyrkon. Pociąg monotonnie łykał tory, a obok kibice zmierzający z Gdyni na mecz polskiej reprezentacji śpiewali wesoło. Coraz weselej z każdą minutą. Właściwie to po trzech godzinach byli już tak weseli, że o porażce polskiej drużyny dowiedzieli się pewnie dopiero w poniedziałek z wiadomości. Bo nie wierzę, że doturlali się jakimś cudem do stadionu.
I wszystko było ok, aż do Bydgoszczy. W tym uroczym mieście (sarkazm detektor! Jestem z team Toruń!) okazało się, że pociąg zaczyna jechać do tyłu. I właściwie teraz to on jedzie już do Chorzowa. A jak chce dostać się do Poznania, to lepiej abym wyskoczył w Toruniu, albo szukał nowego połączenia. Do dziś nie wiem właściwie co się stało. Prawdopodobnie wagon, którym jechałem i mój do Poznania były podpięte pod jedną lokomotywę. A, że nie miałem miejsca siedzącego to wybrałem zły wagon. Konduktor mnie o tym nie poinformował, kartki z trasą nie było przy drzwiach do kibla. Powinienem na każdej stacji wystawiać łeb przez okno i sprawdzać czy wagon się nie odłącza. No nieważne. I tak byłem wdzięczny, że pociąg stanął na stacji w Toruni, a nie musiałem wyskakiwać przez okno. Dzięki ci PKP! Z Torunia musiałem kupić nowy bilet. I w końcu do Poznania dojechałem. Trzy godziny później niż planowałem.
Pyrkon pyrkonem, ale pada złapać trzeba. Proszę zwrócić uwagę na moją zmęczoną życiem twarz i zapadnięte ramiona. Tak wygląda człowiek po przejażdżce PKP.
W końcu przyjechałem do Poznania i stwierdziłem, że skoczę do Szymona (u którego miałem też spać), zostawię rzeczy i pojadę na festiwal. Ale jak już u Szymona byłem to chcieliśmy wypić szybkie piwko. Jak to bywa z jednego piwa zrobiło się drugie, a z drugiego trzecie. A z trzeciego wizyta w Żabce i powrót z dalszą amunicją. A potem Szymon wyjął Gears of War Judgement. I tak zamiast paneli o niesmiertelnych i końcu świata włączyliśmy sobie grę. I wesoło strzelaliśmy, biegaliśmy, cięliśmy spalinówkami i głaskaliśmy kota, gdy nagle dołączył do nas Jasiek z Małego Filmidła. Jasiek też u Szymona miał nocować (Hotel Adamus poleca się na przyszłość! Przystępne noclegi w najlepszej cenie!). A, że Jaśka na oczy wcześniej nie widzieliśmy to odłożyliśmy grę w kąt i chwyciliśmy kolejne piwa. Potem to nawet na stole pojawiła się wódka, albo jeszcze inne cholerstwo (jak to jest, że mocny alkohol zawsze pojawia się na stole tak niespodziewanie? Jak ninja!)
A potem była pobudka. Łeb może i trochę bolał, ale bez przesady. Wszelkie objawy kaca zniwelowały świetne naleśniki, a właściwie to raczej amerykańskie pancake. Jasiek je nasmażył, na coś się przydał i w przeciwieństwie do mnie, nie wyszedł na totalnego pasożyta. Szymon wyciągnął dżemy babci (czaaaad) i masło orzechowe. No po prostu odjazd. Zapomniał tylko tym cudom świata fotę pstryknąć. Zamiast tego stwierdził, że sfotografuje wszystkie sprzęty Apple jakie znalazły się u niego w mieszkaniu. Ja chociaż dopchnąłem mój mały mikrofon, żeby chociaż jeden przedstawiciel mojego plecaka na fotkę się załapał.
W końcu jednak poczucie obowiązku wzięło górę i ruszyliśmy na Pyrkon. W Międzynarodowych Targach Poznańskich przywitała nas wielka kolejka. Po chwili okazało się, że w sumie to jesteśmy VIP i pany. Oznaczało to, że nie musieliśmy w niej stać jak zwykli ludzie. No wiadomo w końcu Jestę Blogerę i do przodu! Nasz panel mieliśmy dopiero o 16:00. Było trochę czasu na zabawę. Najpierw poszliśmy na wykład Anety Jadowskiej na temat seryjnych zabójców. Było super. Poza drobnym faktem, że w małej sali nie było klimy przez co i ja niemal seryjnym zabójcą zostałem. Na całe szczęście niedotlenienie organizmu po chwili dało o sobie znać i chęć mordu zastąpiło otępienie z powodu braku tlenu.
Z resztą z tej świetnej prelekcji dowiedziałem się, że naprawdę źle jest dopiero w momencie, gdy:
Aż tak źle to ze mną nie jest. Jeszcze.
Spotkanie z Grzędowiczem i Mastertonem przeleciało nam koło nosa. Właściwie do 15:00 mieliśmy ciągle coś do załatwienia i niczego nie udało nam się zobaczyć. Oczywiście nerdów widzieliśmy, ale o tym pisał już Szymon. Ja jeszcze trafiłem na turniej bardzo fajnej nerdo – gry polowej. Chodziło o to, że dwie drużyny okładały się pałami (to już mi się podobało samo w sobie), a ich biegacz miał złapać przedmiot nazwany „czaszką” i dobiec z nim do bramki przeciwnika. Takie trochę rugby z mieczami i pałami. Po chwili nawet już zacząłem łapać zasady i kibicować. Ciekawsze to od piłki nożnej i nikt tyłka nie pokazywał. Ktoś na podstawie mojego fachowego opisu potrafi nazwać ten sport?
Była też robota. Czyli nasz panel. Zabawa fajna, ale stresu co nie miara. Gdzieś tam w międzyczasie dołączył do nas jeszcze Przemek z Małego Filmidła. Panel zaczął się z małą obsuwą (około 16:20) bo musieliśmy przygotować cały sprzęt do nagrywania i znaleźć salę (co też było wyzwaniem!) Dyskusje prowadził Sebastian Szwarc, szef bloku filmowego na Pyrkonie. Zresztą on też odpowiadał za całą logistykę spotkania i tutaj wypada mu podziękować również za samo zaproszenie.
Powiedzmy to sobie wprost – tłumów nie było. Ale i tak jak to zauważył słusznie Jasiek – na widowni siedziało więcej osób niż na scenie. Także na plus. Na plus był także fakt, że w tej sali działała klima. Już wtedy wiedziałem, że wszystko musi się udać. Nie będę w tym momencie relacjonował o czym mówiliśmy. Mam nadzieję, że to wszystko usłyszycie (a może nawet i zobaczycie) w specjalnym wydaniu Masy Kultury, które ukaże się pewnie za dwa – trzy tygodnie. Czyli wtedy gdy zechce mi się w końcu wziąć za składanie i edytowanie materiału.
Słowem wstępu. Było ciekawie. Jeszcze fajniej zrobiło się, gdy do dyskusji włączyła się publika. Ważne jest to, że na koniec udało mi się pobawić w gwiazdę rocka i zrobić gromkie:
– My mówimy Masa, Wy mówicie… – zanitowałem,
– Kultury – odpowiedziała publika.
Cool.
Frekwencja na spotkaniu z nami i tak była niezła biorąc pod uwagę, że o tej samej godzinie występowali między innymi Adrian Chmielarz, Jacek Dukaj, Jakub Ćwiek i Bogusław Polch… Dlatego wypada serdecznie pochwalić tych co przyszli. I tak udało nam spotkać się z Mando z radia Stephen King, z Jerrym (Jerry’s Tale) oraz naszymi słuchaczami Geeko i Weroniką. Tak, dziewczyny, też gdzieś tam są! Na sali był jeszcze Ynleborg, ale niestety do dziś nie potrafię połączyć twarzy z ksywką. Ynleborg, ukrywałeś się, czy z nami dyskutowałeś podczas nagrania lub zaraz potem? Koniecznie daj znać!
Na widowni gęsto. Wolnych krzeseł brakuje. Wszyscy przepychają się, aby być bliżej nas. Chaos jak na Cyprze po kradzieży pieniędzy z kont mieszkańców. A w tak zwanym międzyczasie kilka osób się wyspało.
Po nagraniu w przyjacielskiej grupie ruszyliśmy na piwo, a potem na jedzenie. Padło na Chatę u Babuni w Poznaniu (Jerry – dzięki za azymut i pokaz poznańskiej gościnności! I żałuj, że na pieroga z nami nie poszedłeś!). I tu trzeba powiedzieć dwie rzeczy. Jeżeli ktoś był w Poznaniu i nie wstąpił do Chaty Babuni na pieczone pierogi to równie dobrze mógł w ogóle nie ruszać tyłka z domu. Po prostu babunia wymiata i basta. Obsługa miła, żarcie pyszne i niedrogie, a te toalety! To królowie lepszych wygódek nie mieli. Ba! My nawet w tych wygódkach fotki sobie na fejsiki robiliśmy. Full wypas. Dalej tradycyjnie – piwo i integracja. Na zewnątrz minus 12 stopni (to się nazywa poznańska wiosna). Na teren Pyrkonu wróciliśmy przed północą. Jerry nam kazał. Na pokaz niemego filmu z 2005 roku – Zew Cthulhu. A, że przedwiecznych się boimy to nie wypadało nie przyjść. Oczywiście była tu drobna obsuwa czasowa i pokaz zaczął się chyba z 20 minut później niż planowano. Ale to nie ważne. Ważne jest to, że do filmu na żywo muzykę wykonywał zespół Południca.
I to było świetne!
Muzyka Południcy była taka jaka być powinna – niepokojąca i drażniąca nerwy. Chwilowo uspokajała by potem zabrać nas na oceany szaleństwa. W sąsiedztwo wielkich przedwiecznych. Wspaniałe i mocno niepokojące przeżycie. Szczególnie, że obok mnie zasiadał sam Cthulhu. Z mojego punktu widzenia absolutnie najjaśniejszy punkt całego konwentu.
Fakt, że ominęła mnie większość paneli chciałem odbić sobie w niedzielę. Miałem ambitny plan. Oczywiście nic nie wyszło, bo Szymon zapuścił Żołnierzy Kosmosu. I tak poranek niedzielny spędziliśmy przy filmie i stale wyszczerzonej Denise Richards (z wrażenia chyba napiszę recenzję). A potem okazało się już za późno na cokolwiek. Miałem tylko czas powłóczyć się 30 minut po Pyrkonie i uciekać na dworzec. Ale w niedziele o 14:00 festiwal już dogorywał. Fanów mniej, przebierańców mniej a sklepiki i klocki lego już poskładane. Pyrkon żegnał się już z nerdami. I ze mną.
No i to wszystko. Jak widzicie sam Pyrkon tylko liznąłem. Lepiej poradził sobie Jerry, jeżeli szukacie więcej faktów, a mniej naleśników – zapraszam na jego blog.
PS
Tak, moje słodkie pamperki – powrót odbył się bez zakłóceń. Niech żyje nam PKP!