Miał być film, miał być horror a jest wydmuszka.
Tytuł oryginalny: „Mama” (tytuł polski: “Niewidzialna Mama”)
Gatunek: horror familijny z cyklu przyjaciele Caspra, przyjacielskiego ducha
Reżyserował: chłopak z Argentyny, co wcześniej nakręcił short „Mama”, którego i tak nikt pewnie nie widział
Za występy pensje pobrali: rockowa laska z ostrego dyżuru, Jaime Lannister, dwa dzieciaki, kiepskie CGI i typ którego kojarzycie z tysiąca filmów, ale nigdy nie interesował was na tyle żeby zapamiętać jak się nazywa
W skrócie: Kiepskie CGI nawiedza rodzinę i robi głośne „Buu!”, a małe dziewczynki biegają w tym czasie na czworaka
Najpierw koleś morduje swoją żonę, a potem zabiera córki do domku w środku lasu żeby je tam zastrzelić. Ale ich nie zabija, bo sam pada ofiarą kiepskiego CGI, które najwyraźniej nawiedza tamten domek (najwidoczniej wszystkie inne chatki były już zajęte przez bardziej sensowne demony). Dziewczynki przez 5 lat żyją sobie w lesie. Potem odnajduje je wujek (a właściwie dwa żurki z psem, których wujek zatrudnił do poszukiwania). Dzieci biegają na czterech łapach i są mało cywilizowane. Po kilku miesiącach w przejściowym zakładzie dziewczynki przeprowadzają się do wujka (Jaimiego Lannistera) i jego rockowej laski. Razem z nimi przenosi się kiepskie CGI, które od teraz będzie nawiedzało ten dom.
A potem mamy wszystkie możliwe klisze powtarzane w horrorach. Warto wśród nich wymienić: nawiedzone dzieci, nawiedzona szafa, potwór pod łóżkiem, domek w lesie, zagubiony duch, dochodzenie w sprawie duchów, straszne obrazki dzieci, straszne laleczki dzieci, mistyczne sny, nawiedzona rezydencja. To ostatnie jest wyjątkowo ciekawe bo wcześniej bohaterowie zajmują małe mieszkanie ale w pewnym momencie są zmuszeni do przeprowadzki do samotnej rezydencji. Wydaje się, że tylko po to, aby wypełnić kolejną kliszę. I straszne (w zamyśle autora, a męczące w efekcie) „Buuu!” na każdym kroku.
Hmm… Ciężko mi coś wymyślić… Laska rockowa czasem ładna była… No i nawet od 10 do 30 minuty wierzyłem, że nie będzie aż tak słabo.
Tanie straszenie. Głównym chwytem jest to, że bohaterowie mówią szeptem, a wszelkie duchy drą się wniebogłosy. Czyli albo nie słyszysz co gadają, albo narażasz swoje bębenki na natężenie głosu jak z koncertu rockowego. Całość przypomina tanie, wesołe miasteczko i znajdujące się tam sale strachów. Trochę krzyków i wybuchów, ale bez związku z całą akcją. Szczytem jest jak duch wydziera się za plecami rockowej laski, a ta tego nie słyszy. Zrobione jest to po to, aby zastraszyć widza, a nie bohatera. Tylko jaki sens ma to w filmie?
Ostatnia. Bo się uśmiałem. Chociaż to chyba nie było zamierzeniem twórców.
„Mama” to film nijaki. Nawet nie jest na tyle wkurzający i zły żeby znęcanie się nad nim w recenzji przyniosło mi trochę satysfakcji. To horror oparty na kliszach. Ale to samo w sobie nie musi być takie złe. Przecież wspomniany wcześniej remake „Evil Dead”, albo „Cabin in The Woods” też z klisz czerpały. Tylko, że reżyserzy tamtych filmów mieli coś do powiedzenia, a Andrés Muschietti nie. Pozwala to wysnuć tezę, że nie każdy horrorowy debiutant z Ameryki Południowej jest kurą znoszącą złote jaja, nawet jak jego film będzie sygnował sam Guillermo del Toro, który jest podobno producentem wykonawczym tego gniota.
Całość zawala kiepski scenariusz pełen luk fabularnych (dlaczego ojciec zabija żonę i porywa córki, o co chodzi z wiśniami, jakie motywy kierują doktorem szukającym duchów, skąd wziął się szkielet noworodka itp.) i to koszmarne CGI. Muschiettinie nie potrafi w tym filmie utrzymać atmosfery grozy. Straszy nas co trzy minuty i bardzo szybko odkrywa wszystkie atuty. Zamiast dyskretnej atmosfery woli walić młotem po łbie. W efekcie od połowy filmu po prostu nie mamy już czego się bać. No może oprócz tego, że przy kolejnym występie ducha coś nam się spierniczy z uszami i będziemy musieli wydać kasę na wizytę u laryngologa…
Widziałem w życiu gorsze filmy ale je chociaż zapamiętam dzięki temu jak były złe. „Mama” natomiast jest tak bezpłciowa, że nie byłbym w stanie polecić jej nikomu.