Recykling
Na „Looper” do kina trafiłem przypadkiem. O filmie dowiedziałem się w ten sam dzień, w którym go obejrzałem. Reżyser, Rian Johnson zaatakował znienacka chowając się w cieniu wielkiego Jamesa Bonda. A szkoda, bo „Looper” zasługuje na uwagę.
Tytułowi „Pętlarze” (tłumaczenie własne, na całe szczęście w filmie występują pod oryginalną nazwą) to faceci zatrudnieni w pewnym nielegalnym interesie związanym z podróżami w czasie, który na dobre rozkwitnie za kilkadziesiąt lat. Przygotujcie się więc na trochę fajnych widoczków z miasta przyszłości (które zdecydowanie nie wygląda na miejsce, w którym chcielibyście żyć!) i nieźle zrealizowanych scen akcji. Wszystko to, żeby opowiedzieć sprawnie napisany scenariusz o podróżach w czasie i związanych z tym procederem paradoksach (reżyser i scenarzysta to ta sama osoba), który nie razi na każdym kroku olbrzymimi absurdami. A to we współczesnych filmach sci-fi wartość sama w sobie (pamiętacie jeszcze „Prometeusza”?).
Tyle, że to tylko wierzchołek tego czym „Looper” jest. Johnson w tym filmie bierze się za bary z popkulturą. I to właśnie jego zmagania z różnymi filmami, wyładowanie własnego obrazu nawiązaniami i cytatami czasem tak bezpośrednimi, że niemal wydają się ordynarnym plagiatem powoduje, że „Looper” to film wyjątkowy. Johnson stworzył niezwykły koktajl. Film, którego elementami składowymi są starsze obrazy. Popkulturową pętlę.
– Spójrzcie, zobaczcie – zdaje się krzyczeć do widzów z ekranu – już to widzieliście prawda?
Oczywiście podobnie kinem od lat bawi się już Quantin Tarantino, tworząc nam właśnie taką przemieloną pulpę. Ale Johnson nie siedział w wypożyczalni wideo przez lata karmiąc się filmami klasy b z lat 60. i 70. nieznanych praktycznie widzowi z Polski jak reżyser „Pulp Fiction”. Reżyser „Looper” widział w kinie to co my i właśnie te obrazy zapętla w tym swoim niezwykłym suple.
Punktem wyjścia były tutaj prawdopodobnie dwa filmy o podróżach w czasie – „12 Małp” (o tak, obecności Willisa w „Looper” to bardzo zamierzony zabieg) i „Terminator”. Ale Johnson swoją wizję przyszłości zapełnił rewolwerowcam, z sześciostrzałowym w ręku i pasem amunicji noszonym nisko na biodrach. Ale to nie jedyny element westernowy. Oczekujcie więc scen na koniach (zastąpionych przez lewitujący nad ziemią motor z przyszłości) i oczywiście dzielnego kowboja w domku na prerii. Tylko, że takie połączenie to ciągle za mało. W „Looper” mamy też elementy horroru kojarzące się z takimi filmami jak „Omen” lub „Carrie”. Chociaż kto wie, może to już nie inspiracja filmami grozy, ale komiksami o superbohaterach pokroju „X-men”? Ciężko też nie zobaczyć tutaj pewnej inspiracji „Incepcją”. Oczywiście to tylko wierzchołek góry nawiązań, rzeczy, które sam dostrzegłem przy pierwszym obejrzeniu filmu. Popkulturowych zapożyczeń jest tam na pewno o wiele więcej.
Takie przetwarzanie popkultury bywa dla twórcy niebezpieczną zabawką. To są klocki, z których trzeba umiejętnie zbudować swój zamek. Cała sztuka polega na tym, że przy pierwszym spojrzeniu ta budowla musi być spójna. Dopiero jej analiza powinna pozwolić nam dostrzec, że składa się ona z różnorakich. kolorowych klocków. I tym razem Johnsonowi się to udało. Zbudował swoją twierdzę i pozostaje mieć nadzieję, że teraz drzwi Hollywoodu otworzą się przed nim równie szeroko, jak kilka lat temu przed Christopherem Nolanem.
Koniec i guzik.
Z pętelką.