Dla nieznających oryginału – niezrozumiały. Dla znających książkę – pobieżny. Film dla nikogo.
Gavin Hood (reżysero-scenarzysta) najwyraźniej miał mało czasu. Nie chciał go tracić na głupoty i czytanie książek dlatego stwierdził, że łatwiej będzie zekranizować streszczenie „Gry Endera”. I to wyszło mu znakomicie! Na powtórkę przed maturą jak znalazł. Całą fabułę macie tutaj na wikipedii. Być może tym źródłem też posłużył się Hood.
A w skrócie to jak Harry Potter, tyle że Ender nie ma pioruna na czole i częściej zabija.
Dwóch najlepszych dowódców w historii. Oboje rozpierniczyli swoje samolociki o statki-matki kosmitów. Tylko jeden pamiętał o tym żeby się katapultować.
Asa Butterfield jako Ender. Chłopak dał radę. Szkoda tylko, że nie miał za bardzo jak pograć.
Przeniesienie pierwszego ataku robali do naszych czasów i walka z rojem za pomocą F16. To miał być kosmos, a nie „Dzień Niepodległości 2”
Nie mam zielonego pojęcia bo film jest kompletnie płaski.
To bardzo źle, jeżeli po seansie jedyne co jestem w stanie pomyśleć to to, że stworzenie tego filmu było całkowicie zbędne. No ale tak właśnie jest z „Grą Endera”. Jest dla nikogo, bo nie trafi ani do fanów Carda, ani do ignorantów, którzy pójdą pooglądać wybuchy w kosmosie. Mam wrażenie, że sam Hood należy do tej pierwszej grupy. Ten facet naprawdę chciał zrobić film na podstawie jednej ze swoich ulubionych książek. Podszedł do pracy Carda z dużym szacunkiem. Odrzucił pomysł luźniejszej inspiracji na rzecz wiernej adaptacji. Niestety kiedy zajął stołek zarówno reżysera jak też i scenarzysty to zabrakło mu trochę szerszej perspektywy. Tej opowieści nie da się zmieścić w całości w jednym filmie.Trzeba było albo iść na ustępstwa i wybrać kilka wątków, albo walczyć o dwa filmy. Hood natomiast stwierdził, że upcha wszystko w 114 minutach.
Trzeba sprawiedliwie przyznać, w filmie jest praktycznie wszystko. Z większych wątków zabrakło jedynie intryg Valentine i Petera. Cała reszta tu jest. Szkoda tylko, że jedynie naszkicowana. Wydarzenia przelatują jak w teledysku. Nie zatrzymujemy się ani na chwilę przy żadnym punkcie. Przez co całość jest bardzo niejasna i pourywana. W szkole kadetów walki armii skrócono do jednej bitwy, którą Ender wygrywa. Problem w tym, że jest ona pozbawiona kontekstu. Nie wiadomo właściwie co i dlaczego się stało (chyba, że czytał książkę). Co więcej przed starciem Groszek mówi: „my nigdy nie używaliśmy formacji”. Widz może być zdziwiony, bo dla niego jest to pierwsza walka armii „Smoka”, którą scenę wcześniej Ender dostał pod dowództwo. Ja poczułem się jakbym przegapił część filmu. I to uczucie wracało wielokrotnie.
To, że Ender jest w szkole kadetów izolowany i męczony do granic wytrzymałości wiemy jedynie z dialogów Graffa. Nie ma czasu na pokazania jak odnosi kolejne upokorzenia i zaczyna je przekuwać w sukces. Nie ma też miejsca i czasu na grę myślową (zaznaczona w dwóch scenach), czy finałowe symulacje. Pozbawiona sensu jest kluczowa dla całej opowieści „scena na tratwie”. Dlaczego rozmowa z Vallentine jest tak ważna dla młodego chłopaka, dlaczego siostra nakłania go do powrotu? Czemu właściwie obraził się i chciał wrócić na Ziemię? To zagadka, której rozwiązanie znają jedynie ci co czytali książkę.
W efekcie gdy Ender podejmuje decyzję podczas „ostatecznego egzaminu” nie czujemy zupełnie jej wagi. Ot toczy się bitwa jak każda inna. Chociaż nawet potem wspomniane są konsekwencje to i tak to co się dzieje jest dla nas obojętne.
„Gra Endera” mogłaby być niezłym filmem gdyby nie był tak bezmyślnie poszatkowany do tych 114 minut. Nie mamy szansy poznać bohaterów ani się do nich przywiązać. Nie mamy jak poznać i pokochać samego Endera, bo ten tylko miga nam na ekranie w różnych niepowiązanych ze sobą sytuacjach. Bez znajomości książki będziemy tu zgubieni. Ze znajomością książki nie doświadczymy wrażenia „wyprawy” do innego świata, jak to jest w przypadku śródziemna Petera Jacksona. Nie dostaniemy tu niczego nowego. Co najwyżej przypomnimy sobie fabułę, ale to łatwiej i szybciej zrobić przy pomocy ściągawki na Wikipedii.