„Artysta”, „Hugo i Jego Wynalazek„, a na dokładkę „Rango”. W tym roku Akademia Filmowa postanowiła docenić przede wszystkim kino o kinie.
Jakby nie starczyło, że francuski to jeszcze niemy i czarno biały. I z pięcioma Oscarami. Za najlepszy film, za reżyserię, za rolę pierwszoplanową (zaznaczmy, że niemal całkiem niemą), za kostiumy i za muzykę. „Artysta” w tym roku pozamiatał, a jeszcze niedawno można było traktować go jako ciekawostkę, sentymentalny wehikuł czasu, bilet do innej epoki kina, czasów gdy rodziły się pierwsze, wielkie gwiazdy.
I chociaż „Artystę” będę miał przyjemność obejrzeć dopiero w środę, to jednak już dziś ciężko nie zauważyć przysługi jaką temu obrazowi sprawił Martin Scorsese, swoim „Hugo i Jego Wynalazek”. Bo to Scorsese przypomniał nam czasy gdy filmy bawiły prostą magią polegającą na uwięzieniu kawałka rzeczywistości. Ale ten zasłużony reżyser pomimo, że zrobił wizualnie przepiękny film o kinie, co doceniła akademia filmowa aż pięcioma Oscarami (za zdjęcia, efekty specjalne, scenografię, dźwięk i montaż dźwięku) to jednak w całości chyba trochę się zagubił. Film Scorsese może oczarować, ale potem ciężko oprzeć się wrażeniu, że nie posiada on tej pierwotnej magii kina, o której sam opowiada. Nie czujemy strachu gdy Hugo wisi na wskazówce od zegara, ani zachwytu gdy w naszą stronę wyjeżdża trójwymiarowa lokomotywa. Scorsese liczył na to, że współczesne wynalazki takie jak 3D i efekty specjalne pomogą odnaleźć klasyczną magię srebrnego ekranu. Ale dziś widz widział już wszystko i takie kuglarskie sztuczki to za mało by serce zaczęło bić szybciej.
Ale może sprawić to prosty, czarno biały, niemy film o aktorze będącym gwiazdą schyłkowej epoki kina niemego. Sentymentalny i wesoły. To przecież Francuska odpowiedź na potrzebę, którą wykreował Scorsese. Ciekawe tylko, czy „Artysta” naprawdę jest, aż taki wybitny, czy po prostu zwyciężył dekadentyzm i wiara Amerykańskiej Akademii Filmowej w to, że dzisiejszy świat chyli się ku upadkowi, a kiedyś to było prościej i lepiej?
Ale to nie koniec tej magii sentymentu. Otóż najlepszą animacją został „Rango”, czyli rewelacyjny film o małej jaszczurce odgrywanej przez wspaniałego jak zawsze Johnnego Deppa. „Rango’ to też kolejny film o kinie. Tym razem jednak o wyjątkowo bliskim mi spaghetti westernie. To niemal animowany pastisz kultowej „Dolarowej Trylogii” Sergio Leone. Sam Rango chwilami wzorowany jest na postaci granej u Leone przez Clinta Eastwooda, a jego przeciwnik, zły grzechotnik Jake to wypisz, wymaluj – Lee Van Cleef, czyli tytułowy zły z „Dobrego, Złego i Brzydkiego”. Dodajcie do tego jeszcze animowanego Clinta Eastwooda (czy jak go w filmie zwą „Ducha Dzikiego Zachodu”) jeżdżącego po pustyni w wózku golfowym, z którego wypadają Oscary, aby mieć jakieś wyobrażenie o Rango. I nie wiem czy to znowu sentyment, ale „Rango” wyprzedził nawet genialnego „Tin Tina”, który w końcu przywrócił do życia kino nowej przygody.
W innych kategoriach Oscarowych było również bardzo zachowawczo. Trzeci raz w życiu statuetkę dla najlepszej aktorki odebrała Meryl Streep, tym razem za rolę Margaret Thatcher w filmie „Żelazna Dama”. Odkrywcza, młoda i drapieżna Rooney Mara, czyli „Dziewczyna z Tatuażem” musiała niestety zadowolić się samą nominacją, za to film z jej udziałem dostał zasłużonego Oscara za montaż.
Największy przegrany tej gali to chyba Steven Spielberg i jego „Czas Wojny” (sześć nominacji i ani jednej statuetki).
Tyle na gorąco. Pełną Oscarową listę znajdziecie na przykład na Filmwebie, o tutaj.