Abba. Synonim kiczu i błazenady z czasów gdy gwiazdy nosiły białe wdzianka i śpiewały miałkie piosenki. Wizytówka dziwnych, ale chyba jednak kolorowych lat 70. zeszłego wieku. Abba. Koncert na którym wytrzymałem 60 minut.
Wszystko zaczęło się od tego, że w zeszłym tygodniu koleżanka dała znać, że ma bilety na koncert. Szybkie śledztwo ujawniło, że chodzi o darmowe bilety. I czy nie chciałbym się z żoną wybrać. Jako, że słowo gratis działa na mnie jak szynka na Reksia, nie było wątpliwości – trzeba iść. Nieważne na co. Gratis to obowiązek. Gratis to służba dla narodu. Gratis jest za darmo. Jak coś jest gratis – idziesz. Dopiero kilka dni później zastanawiasz się w sumie dlaczego to zrobiłeś oraz skąd się wziął ten tatuaż w kształcie motylka na twoim lewym pośladku. Darmo. Gratis. Zaklęcie!
I tak było i tym razem. Zgodziłem się w ciemno. Dopiero potem moje neurony zaczęły przekazywać inne wiadomości. A były to informacje niepokojące. Mniej więcej wyglądało to tak:
– Gratis. Darmo. Koncert. Abba.
– Darmo. Koncert. Abba.
– Koncert. ABBA
Szwedzka legenda muzyki pop. Jedna z najbardziej znanych grup wykonująca muzykę, która dziś brzmi dzisiaj jak archaiczne disco-polo. Było już za późno na panikę. Trzeba wziąć głęboki wdech. Abba – wyzwanie, któremu musiałem sprostać.
Koncert odbył się w sobotę w hali Ergo Arena na granicy Gdańska i Sopotu. Bilety były drogie. Wejście na płytę kosztowało około 150 zł. Nieźle policzone jak na zespół, który nawet nie jest oryginalną Abbą. Tak! Nie żeby robiło mi to wielką różnicę, ale zamiast czwórki oryginalnych Szwedów występował ich tribute band. Czyli przebierańcy, naśladowcy, a może jeszcze dokładniej – sobowtóry. Chociaż to może nie do końca sprawiedliwe. W końcu w „Abba the Show” występuje łan and onli perkusisa co nagrał z Abbą jedną płytę oraz łan and onli saksofonista o podobnej współpracy z oryginalnym zespołem. W końcu jak to mówił dyrygent-konferansjer prowadzący koncert – „niewiele osób mogło o sobie powiedzieć, że grało z Abbą”. I miał rację, bo reszta wesołej ekipy z Abbą ma tyle wspólnego, że też pochodzi ze Szwecji i z językiem angielskim ma jeszcze większe problemy niż ja. Do tego też nosi białe ciuszki, które w latach 70. były cool. Dziś jednak wyglądają jak pidżamy.
Mimo wszystko show przyciągnął duże grupy fanów Abby. Szczerze mówiąc, to była dla mnie niezła terapia po Gdynia Rock Fest, na którym królowała młodzież, a ja czułem się jak stary dziad. Abba to odmieniła. Tutaj to ja byłem przedstawicielem młodego pokolenia i żwawo mogłem przeciskać się między fanami zespołu. Tatusiowe, mamusie, dziadkowie, babcie, wujkowie i ciotki wspominający w marzeniach czasy dancingów i parapetówek gdy rwało się białogłowy przy dźwiękach „Waterloo”. Ci których młodość przypadała na lata 70., które przecież i w Polsce były dosyć udane za sprawą Gierka i jego kredytów. Ci, którzy z jakiś powodów nie załapali się na The Doors, Pink Floyd, The Rolling Stones i inne przyzwoite zespoły z zachodu.
Z drugiej strony tych fanów nie było znowu aż tak wielu. Hala była w połowie pusta. Na płycie było tyle wolnego miejsca, że spokojnie można było tańczyć. Na trybunach też nie brakowało wolnych miejsc. Koleżanka określiła to krótko – „wygląda jak na jakimś festynie w Pcimiu”. Widać nostalgia i Ultimate Trybute przegrały z ekonomią.
Show rozpoczął się kilka minut po godzinie dwudziestej. Jakie było moje zaskoczenie gdy okazało się, że na scenie znajduje się cała orkiestra. Łącznie prawie 30 osób! Szkoda tylko, że tych muzyków (jestem przekonany, że w większości utalentowanych) można było wykorzystać dużo bardziej efektywnie. Na przykład dać im do obierania ziemniaki na obiad. Bo jaki jest sens posiadania dużej sekcji dętej, chórków i szwadronu uzbrojonego w smyczki, skoro potem w nagłośnieniu się ich wycisza? Po co dyrygent skoro nie dyryguje on swoim zespołem, a stara się dyrygować… publicznością?
– No tak. To Abba. To pop. Oni mają po prostu się uśmiechać i nie tyle grać, co wykonywać jakieś wesołe, synchroniczne ruchy – zrozumiałem po chwili patrząc na ni to grających, ni to tańczących muzyków.
Cała uwaga miała się skupić na wokalistach, a głównie dwóch paniach, które na swoich ramionach dźwigały ciężar całego show. Razem z nimi przerobiliśmy cały komplet mdłych pioseneczek w języku angielskim z wyraźnym szwedzkim akcentem. Po dwudziestu minutach musiałem na chwilę wyjść z hali, bo robiło się już naprawdę nieznośnie. Na całe szczęście szybkie piwko trochę uratowało sytuację. I nawet przez moment Abby dało się słuchać. Była to chwila gdy wyszedł łan end olny saksofonista i po odegraniu jakiegoś szlagieru wyprosił dwie wyjące Szwedki ze sceny. Show przejęła orkiestra. I zrobiło się naprawdę interesująco. Czuć było w końcu tę głębię muzyki. Tą zabawę. Ale potem wyjące panie powróciły i czar prysł. Znowu wróciły proste disco rytmy.
No dobra. Jestem zbyt surowy. Po prostu nigdy nie powinienem tam trafić. Ci, którzy wiedzieli co robią na Abbie bawili się dosyć nieźle. Były tańce, było śpiewanie. Były zachwyty nad tym „wielkim show” (w postaci kilku lamp, telebimów i wystrzału konfetti). Była radość z kiczu i wspomnień, które ta muzyka wywołuje.
Była też przerwa. Na całe szczęście. Użyłem jej aby ewakuować się z terenu koncertu i nie przeszkadzać już innym w przeżywaniu tej euforii.
Niestety ominęły mnie takie hity jak „Waterloo” i „Mama Mia”. Wystarczyło mi „Money, Money, Money”. Na całe szczęście ja swoich money na tą imprezę nie wydałem. Uff. I tak ze szwedzkiego koncertu wyszedłem po angielsku.