Serial się skończył. Nadrobiłem zaległości. Polecam. Nawet ćpunom.
Pod choinką znalazłem DVD z serialem Breaking Bad, więc nie było ratunku. Musiałem poświęcić ponad 46 godzin życia na nadrobienie zaległości. Zacząłem po sylwestrze, skończyłem wczoraj. Śmiałem się, wkurzałem, a teraz jestem zmęczony… I zadowolony.
Breaking Bad to jeden z tych seriali, który doprowadza cię do szału, ale nie możesz przestać oglądać. Główny bohater powoli, ale systematycznie zmienia się w coraz większego gnojka, masz ochotę by zdechł, a na koniec pojawiają się sadystyczni nenonaziści i żadna z jego wad nie wydaje się już taka straszna. Twórcy trochę mnie oszukali, a do tego wymęczyli środkiem czwartego sezonu, w którym Walter White zachowuje się tak idiotycznie, jakby mózg zostawił we wcześniejszych odcinkach.
„Problem” w tym, że nawet, gdy miałem ochotę podciąć sobie żyły, to przed telewizorem trzymały mnie wielowarstwowe postaci, nie będące typowymi, serialowymi wydmuszkami. To coś, co znam już z Homeland, House Of Cards czy Ray’a Donovan. Coś, co kocham. Na deser Breaking Bad serwuje jedne z najciekawiej urozmaicanych ujęć, jakie widziałem w serialach i świat tak brutalnie rzeczywisty, że teraz muszę obejrzeć coś bajkowego. Inaczej sam zacznę wciągać metaamfetaminę.
PS Nikt nie mówi tak pięknie „bitch” jak Aaron Paul (uwaga na spoilery!).