Złe kino jest złe. Nudne jest nudne.
Tytuł oryginalny: 1920 Bitwa Warszawska (tytuł polski: 2015 Ziew za ziewem)
Gatunek: muzyczny
Reżyserował: specjalista od polskich lektur
Za występy pensję pobrali: ta pani co lubi lizać zlewy, ten pan co w każdym filmie gra tak samo i wszyscy inni z polskich teatrów
W skrócie: Bolszewicy biją Polaków, Polacy Bolszewików, a widz czuje się jakby oglądał nieudaną podróbkę Discovery Channel
W 88 odcinku podcastu Masa Kultury przegrałem bitwę, więc za karę musiałem obejrzeć jeden z najlepszych filmów polskiej kinematografii ostatnich lat.
Pan Borys Szyc idzie na wojnę, bo tak trzeba, ale wcześniej bierze ślub z Panią Nataszką Urbańską. Młodzi strasznie się kochają, więc później cały film do siebie wracają. Długo, niezdarnie, po gruzach i trupach (czasem dosłownie), a wszystko po to, by widz nie nudził się przez 110 minut patrząc na przesadnie teatralne aktorstwo, statyczne ujęcia i scenografię jak z teatru telewizji.
Niestety dla Pana Borysa zabrakło palm do obsikania, a dla Pani Nataszy zlewów do wylizania, więc misja zainteresowania widza się nie powiodła.
Za to miłość zwycięża wszystko. Nawet durny scenariusz i słabe aktorstwo.
Dowcipy tak śmieszne, że o mało co się nie poszczałem w majtki. Posłuchajcie sami jednego z najlepszych:
Po wylaniu napitku na wojskowego Bogusław Linda mówi swoim męskim, lekko niechlujnym głosem
Czysta wódka ani honoru, ani mundury nie plami.
Potem jest długie ujęcie na twarz i koniec sceny.
Padłem ze śmiechu.
TAM TAM DAM PAM PAM RAM PAM! Pośród fal morskie koniki zobaczy pan!
1920 Bitwa Warszawska należy do najgorszego gatunku złych filmów. Tego, w którym kino nie jest tak złe, że aż dobre, tylko tak złe, że potwornie nudne. 110 minut seansu mija jak 240.
Gdzieś tak od połowy filmu zaczyna się dziać dużo, a pod koniec to już tylko do siebie strzelają i szlachtują bagnetami. Jednak co z tego, skoro po drugiej stronie ekranu słychać tylko ziewanie. Nawet Sławomir Idziak, człowiek, który o kręceniu zdjęć do filmów coś tam jednak wie, nie miał jak się popisać, bo najbardziej spektakularne sceny są robione na ujęciach statycznych. Zapewne po to, by łatwiej było wcisnąć CGI i kopiowane postaci.
Największy fun jaki poczułem w czasie seansu miał miejsce dokładnie w 19 minucie filmu. Była to scena, w której po zdobyciu Kijowa ludziki na ekranie strasznie się cieszyły. W realnym świecie doszła wtedy równo 21:00 i w osiedlowym kościele zaczęły bić dzwony. Sugeruję tak zaczynać seans filmu, by zgrać się z pobliską parafią. Efekt jest super!
A na deser jeszcze jeden cytat z 75 minut filmu.
Do tej pory ponad sto razy odczytaliśmy sowieckie kody szyfrowe, a teraz kiedy ci dranie wprowadzają nowe, to nie jesteśmy nawet w stanie go rozszyfrować.
Chciałbym poinformował szanownego Porucznika Jana Kowalewskiego (Rafał Cieszyński), że nowe kody wprowadza się właśnie po to, by nie dało się ich złamać i fakt, że wcześniej się to udawało, wcale nie znaczy, że udawać będzie się zawsze.
Obawiam się, że scenarzysta nie płakał, gdy to pisał, bo nawet nie zauważył, że to bełkot.
PS TAM TAM DAM PAM PAM RAM PAM!